Gdyby zapytać przypadkowo wybranego mężczyzny, czemu służą ludzkie zaloty, zapewne odpowiedziałaby, że zdobyciu partnerki seksualnej. I miałby rację – ale nie wyczerpałby tematu. Randka to coś więcej – to rodzaj testu mającego ocenić kobietę jako potencjalną partnerkę na żonę. Zasady są nieskomplikowane. Przebieg takiego testu obrazowo opisuje Robert Wright w książce „Moralne zwierzę”.
Jeśli trafisz na kobietę, zacznij spędzać z nią dużo czasu. Gdy sprawi wrażenie, że podbiłeś jej serce, ale nie zdradzi ochoty na podjęcie współżycia, trzymaj się jej. Jeżeli zaś da do zrozumienia, że zależy jej na seksie, wyświadcz jej bez wahania tę przysługę. Jednakże w sytuacji, gdy seks przychodzi tak łatwo, może odejść ci ochota na inwestowanie. Jej gotowość prawdopodobnie oznacza, że zawsze będzie łatwa do uwiedzenia. A u żony to niezbyt pożądana cecha.
Pójście do łóżka z mężczyzną we wczesnej fazie zalotów nie stwarza raczej perspektywy na długofalowe zaangażowanie z jego strony, o czym może zaświadczyć wiele współczesnych żon.
Jeśli kobiety wykazują się różnym stopniem swobody seksualnej, a te, które na więcej sobie pozwalają, będą mniej wiernymi żonami, dobór naturalny mógł tak ukształtować mężczyzn, by dokonywali odpowiednich wyborów. Kobiety, które chętnie nawiązują kontakty seksualne, będą pożądanymi partnerkami – pod pewnymi względami lepszymi od innych, bo wymagają mniej starań. Nie są jednak dobrym materiałem na żony, bo ich wartość jako wspólniczek męskiej inwestycji rodzicielskiej jest raczej wątpliwa.
Mężczyzna jest zatem ewolucyjnie predysponowany do wyróżniania dwóch rodzajów kobiet. Takich, w których się zakochuje i takich, z którymi tylko idzie do łóżka. Podejrzewam, że takie ujęcie męskiej natury może co niektórych oburzać. Cóż, nie mam absolutnie pewności, że tak jest w istocie, ale wiele na to wskazuje. Pozwolę sobie zaproponować czytelnikowi i oczywiście czytelniczce eksperyment myślowy polegający na przywołaniu wspomnień z własnych randek. Czyż nader często nie bywało właśnie tak, że mężczyzna tracił zainteresowanie partnerką seksualną, jeśli zbyt łatwo i szybko udało mu się doprowadzić do seksu? I odwrotnie – zależało mu na stałym związku tym bardziej, im na silniejszy opór napotykał? Wypada, abym najpierw sam ten eksperyment przeprowadził. Cóż, w moim przypadku wręcz idealnie potwierdza on powyższe założenia.
Efektem jest swoisty dualizm w postrzeganiu kobiety i nosi nazwę zespołu Madonny i Ladacznicy. Bywa na ogół opisywany jako zaburzenie seksualne spowodowane m.in. lękiem przed kastracją, co uznaję za całkowite nieporozumienie, żeby nie napisać bzdurę. To po prostu jedna ze strategii seksualnych umożliwiających jak najtrafniejsze ulokowanie przyszłej inwestycji rodzicielskiej. David Buss pisał w Ewolucji Pożądania o znalezieniu dowodów na to, że mężczyźni wyraźnie dzielą partnerki na krótkotrwałe i długotrwałe. Natomiast Robert Trivers opisał dwa obowiązujące wzorce:
1) Im bardziej atrakcyjna dorastająca dziewczyna, tym większe ma szanse na awans przez małżeństwo
2) Im większą aktywność seksualną wykazuje, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że tak się stanie
Na krótkotrwałą partnerkę mężczyźni wybierają zwykle reprezentantkę wzorca numer 2. Na żonę zaś tę kobietę, która daje większą gwarancję wierności. Nikt nie chce poświęcić życia i zasobów na opiekę nad nie swoimi dziećmi. Oczywiście wszystko to odgrywa się na poziomie podświadomości. I nie znaczy wcale, że istnieją mężczyźni gotowi inwestować w nie swoje geny – inaczej nie istniałaby instytucja adopcji.
Oba wzorce, niezależnie od siebie, mają ewolucyjny sens. Jednak Trivers nie poprzestał na tej analizie, rozwinął ją. Uznał, że kobiety nie są biernymi nadawczyniami sygnałów seksualnych, lecz manipulantkami. Dostosowują strategię rozrodczą do fizycznych i umysłowych atutów. Jeśli wcześnie otrzymają społeczne potwierdzenie swej atrakcyjności, wykorzystują ten atut okazując seksualną powściągliwość. Tym sposobem zachęcają mężczyzn poszukujących pięknych madonn, do jakich same się zaliczają, do długofalowej inwestycji. Dziewczęta mniej atrakcyjne seksualnie będą stosunkowo częściej wybierać model ladacznicy – wprawdzie nie gwarantuje on stałego związku, ale mimo wszystko umożliwia pozyskanie dobrych genów. W razie niepowodzenia zawsze można potem zgodzić się na współżycie z mniej pożądanym przez kobiety mężczyzną, który uwierzy w ojcostwo. Natura nie na darmo wyposażyła kobiety w ukrytą owulację. Czasem opłaca się pozyskać dwóch różnych samców – pierwszy to dawca genów, drugi to inwestor. Należy przy tym pamiętać, że mechanizmy te wyewoluowały w plejstocenie, kiedy nie było jeszcze możliwości klinicznego potwierdzenia ojcostwa.
Konkludując – dzielenie kobiet na szanujące się i puszczalskie, na łatwe i porządne jest w dużej mierze uproszczeniem. W rzeczywistości są i jednym i drugim. I tylko od warunków zewnętrznych i stopnia ich samooceny zależy, którą ze strategii postepowania podświadomie wybiorą.
Słynna włoska kurtyzana tak pisała:
Gdyby los mi dozwolił, spędzałabym cały czas w ciszy i spokoju akademii prawdziwych mężów.

Veronica Franco – ladacznica, poetka i lingwistka. Źródło – https://ciekawostkihistoryczne.pl/2020/01/17/slynne-wloskie-kurtyzany/
Nie jest wykluczone, że to właśnie ta strategia ewolucyjna, Madonna i Ladacznica, a także kobieca odpowiedź na nią, przyczyniły się do uwznioślenia miłości nieszczęśliwej. A przez to do powstania tych tysięcy przepięknych, przepełnionych melancholią poematów i utworów muzycznych. Niespełniona i nieskonsumowana miłość inspiruje jak żadna inna. Kto wie, czy to nie wspomnienie dawnej miłości właśnie inspirowało genialnego Wojciecha Młynarskiego, kiedy w jego głowie zrodziły się te słowa:
W białych zim białych wierszach
Złotych sierpnia pokojach
Moja miłość największa
Nie wie nic, że jest moja
Czas ją syci jak wino
Wyobraźnia upiększa
Moją miłość jedyną
Moją miłość największą
Skoro akurat ten dualizm okazał się prowadzić na manowce, być może z innymi jest podobnie? Oczywiście natychmiast nasuwa się w tym momencie dualizm wynikający z religijnego postrzegania świata – podział istoty ludzkiej na nieśmiertelną duszę i materialne ciało. Ja jednak go pominę, ostatecznie napisano o nim już tak wiele – i zwrócę uwagę na dualizm niemal równie fundamentalny, a przy tym tak samo silnie zakorzeniony w religii. Na dobro – zło.
Dochodzę do wniosku, że nie da się dobra i zła oddzielić od człowieka. Nie sposób rozpatrywać dobra i zła jako niezależnych od ludzkiej natury, abstrakcyjnych bytów. Aby mogły zaistnieć, konieczne jest dokonanie czynu, który może być oceniony jako dobry bądź zły przez hipotetycznego obserwatora – może to być ktoś postronny i niezaangażowany lub ktoś, kogo dobrostan ulega zmianie wskutek tego czynu. Wreszcie może też to być osoba tego czynu się dopuszczająca. Kwalifikacja może być różna w zależności od punktu widzenia, choć nie musi. Już samo to sugeruje, że dobro i zło to pojęcia względne. Nietrudno podać przykłady trudne do jednoznacznej, moralnej oceny. Czy gdybym cofnął się w czasie o nieco ponad 100 lat do katolickiej szkoły w prowincji Saskatchewan i zamordował katolickich oprawców, księży i zakonnice, a przez to uratował życie 761 indiańskim dzieciom, które zostały do tej szkoły wbrew własnej woli porwane a potem zakatowane – to popełniłbym zły czy dobry uczynek? A gdybym to samo uczynił w 150 innych kanadyjskich katolickich placówkach wychowawczych w tamtym czasie i uratował łącznie 150 tysięcy bezbronnych dzieciaków? A Ty, gdybyś miał(a) taką możliwość – co byś uczynił(a)?
Każdy z nas to potencjalny morderca, ale i potencjalny bohater. Jesteśmy zdolni do skrajności. Nasze decyzje zależne są od okoliczności. Religia dostrzegła w człowieku tę dwojaką skłonność i ją spersonifikowała. Chrześcijaństwo zło uosabia z szatanem, dobro z bogiem. Sztucznie rozdzieliło to, co jest dwiema stronami tej samej monety – ludzkiej natury. I na tej fałszywej dychotomii oparło system oferujący ostateczne kary i ostateczne nagrody. Na tym nie poprzestało – skonstruowało też pojęcia obiektywnego dobra i obiektywnego zła, a potem na tej podstawie zawłaszczyło sobie prawo do wydawania sądów i ustalania reguł moralnych.
Tymczasem ten dualizm jest fałszywy. Czynimy w życiu zarówno dobro jak i zło. Nawet najbardziej bezwzględny psychopata z pewnością nie raz i nie dwa wykazywał się życzliwością. I a’rebours – w razie potrzeby bez wahania jesteśmy w stanie ulec transformacji z wzorcowego samarytanina w bezlitosnego kata. To kwestia motywacji. Ale to nie wszystko. Nie dość, że jesteśmy drapieżnikiem i herosem w jednym, to na dodatek nasze czyny mogą być różnie interpretowane. Relatywizm moralny ma się dobrze i jest wszechobecny. Przeżarta rakiem relatywizmu jest nawet rzekomo obiektywna moralność ustanowiona przez Boga. Nie zabijaj? Jak najbardziej. Chyba że w obronie własnej, w obronie rodziny, w obronie kraju – zgodzicie się chyba, że takie zabójstwo zostanie usprawiedliwione. Albo na polecenie Pana. Za cudzołóstwo. Za nieposłuszeńtwo wobec rodziców. Za czynny homoseksualizm. Za czczenie innych bogów. Za czary. Albo w obronie religii; wtedy występek wręcz zyskuje rangę cnoty. Coś dużo tych wyjątków.
W tym kontekście autoprezentacja religii jako moralnej opoki, jako źródła obiektywnej moralności, to nic innego jak bezczelna uzurpacja.